W PRZYGOTOWANIU

Animacja  fotografii:  MyHeritage

CZŁOWIEK Z FOTELA: 

Mój nieuchwytny dziadek Edward 

(Tytuł roboczy)                                                                           

W najdłuższej powieści świata, czyli W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, smak ciasteczka umoczonego w herbacie, połączony z uczuciem szczęścia, otwiera narratorowi drogę do świata sprzed lat.

A zatem, aby przywołać osobiste wspomnienia o dziadku Edwardzie Lipińskim, może powinnam spróbować tej metody?


W okresie spotkań KOR-u prawie nie widywałam dziadka, od 1977 roku mieszkałam w Niemczech. Ale już w czasach szkolnych podziwiałam go, a jako studentka zapragnęłam lepiej poznać świat jego myśli. Wybrałam się więc raz do niego i poprosiłam o lekturę na początek. Po kilkunastu minutach rozmowy dał mi jakąś pracę Gramsciego. 


Moje najżywsze wspomnienia pochodzą jednak z dzieciństwa. Na przełomie lat 50. i 60., gdy mój ojciec przebywał na stypendium w Anglii, a mama pojechała go odwiedzić, spędziłam kilka tygodni u dziadków Lipińskich. Oczywiście, mając sześć lat, nie zdawałam sobie sprawy z wad systemu politycznego, ani nie przypuszczałam, jaką rolę miejsce to odegra kilkanaście lat później. Jednak mieszkanie na Rakowieckiej również dla małej dziewczynki, jaką wtedy byłam, miało szczególną aurę, pobudzało fantazję i tęsknotę za czymś pięknym i ważnym, czego przedsmak odbierałam wszystkimi zmysłami. Były to odczucia na miarę dziecka, zrodzone blisko ziemi z drobnych codziennych doznań, odkryć i zachwytów. Dziadek był obecny, ale gdzieś w tle, nieuchwytny. To babcia się mną zajmowała.


Cóż mogę przywołać? Co jest moją „magdalenką”?

Mam! Płatki kukurydziane! Dziadek zaopatrywał się w oryginalne Kellog’s Cornflakes w Peweksie i stanowiły one nieodłączną część jego śniadania, które spożywał sam w gabinecie. Ja miałam prawo do gościnnej porcji w jadalni, na głębokim talerzu w kolorowe owoce i kwiaty. Nie wykluczone, że był z miśnieńskiej porcelany. Ale chrupiące złociste płatki prosto z pudła smakowały mi lepiej, niż te rozmiękłe w gorącym mleku. Smak „kornfleksów” zawsze już będzie mi się kojarzył z ciemnym, okrągłym stołem, potężnym bufetem i ogromną martwą naturą na ścianie. Jako dziecko pożerałam, niestety tylko oczami, po mistrzowsku namalowane, lśniące winogrona, w realnym życiu niedostępne.

Gdy dziadka nie było w domu, ostrożnie szłam do salonu. Stolik z filigranową, złoconą balustradą stawał się tarasem pałacu maleńkiej księżniczki. Oprawione w gładką skórę książki po otwarciu ukazywały dziwne znaki. Drukowane litery już znałam, ale ich gotycki krój był nowością.


„Listy” do rodziców wystukiwałam na wielkiej czarnej maszynie. Objaśniła mi ją babcia, która pełniła rolę sekretarki męża. Późniejsze teksty polityczne przepisywał już ktoś inny, na innej, nowej maszynie, babcia zmarła w 1969 roku. Przedtem zapowiadała, że po śmierci zamieszka w ogromnym, stojącym w przedpokoju zegarze i da mi jakiś znak. Długo miałam nadzieję, że spełni obietnicę.

Był jeszcze inny, ważny „członek rodziny” kot syjamski Kropka, wożony przeze mnie po mieszkaniu w koszykowym wózeczku dla lalki. Pozwalał na to bez oporu, a w nocy spał w moim łóżku, zajmując cały środek. Niestety ostrzył też pazury na cennych obiciach mebli.


Co jeszcze pamiętam? Bicie zegarów w różnych tonacjach, dźwięki ze świata i nazwy dalekich miast na podświetlonej skali dziadkowego radia... Kiedy byłam nastolatką, dziadek Edward przywoził mi z Zachodu pierwsze dżinsy i płyty Beatlesów.

Ostatni raz odwiedziłam go na rok przed śmiercią, w 1985 roku, kiedy już sama spodziewałam się dziecka. Siedział jak zwykle pod oknem, pozornie kruchy i drobny w swym wielkim wolterowskim fotelu. Ucieszył się z dobrej nowiny. O Gramsciego nie spytał.

Chyba mnie lubił. Szkoda, że nie poznaliśmy się lepiej. 



O tym też będzie ten film.

Share by: